Aż sześć lat kazał czekać Quentin Tarantino na swój czwarty film. W ciągu tych sześciu lat doświadczył chyba wszystkiego, czego mógł doznać filmowiec - od uwielbienia tłumów i wpisania na listę
Aż sześć lat kazał czekać Quentin Tarantino na swój czwarty film. W ciągu tych sześciu lat doświadczył chyba wszystkiego, czego mógł doznać filmowiec - od uwielbienia tłumów i wpisania na listę żywych klasyków poprzez oskarżenia o plagiat i kradzież pomysłów aż po utratę zaufania widowni. Efekt przerósł oczekiwania - "Kill Bill - tom 1" jest z pewnością najbardziej oczekiwanym filmem sezonu. A jednocześnie decyzja producenta, by gotowe już dzieło podzielić na dwie części, sprawia, że równie gorąco oczekiwany będzie i tom 2 (premiera luty 2004). Trudno nie wyczuć w tej decyzji obawy, czy Quentin Tarantino sprosta stawianym mu wymaganiom. Wszak zawsze w razie nieprzychylnego przyjęcia będzie można powiedzieć, że film należy oceniać jako całość, zwłaszcza że w przeciwieństwie do innych dzielonych na części tytułów (jak choćby "Matrix" czy "Władca pierścieni"), tom 1 i 2 nie stanowią zamkniętych całości, ich podział ma charakter czysto techniczny, niemal mechaniczny. Fabuła filmu była powszechnie znana na długo przed premierą. W dniu swego ślubu członkini klanu zawodowych morderców zostaje napadnięta przez swych niedawnych wspólników. Ginie dziewięć osób - pan młody, pastor i świadkowie. Skatowana panna młoda otrzymuje postrzał w głowę, ale udaje się jej przeżyć. Po czterech latach budzi się ze śpiączki i chyłkiem opuszcza szpital z mocnym postanowieniem zemsty. Wyposażona w rytualną broń - samurajski miecz - kompletuje listę pięciorga winowajców. Na jej końcu wpisuje imię szefa klanu, Billa - człowieka, którego dziecko w chwili ślubu nosiła... Byłby więc "Kill Bill" prostym filmem zemsty? Bynajmniej. Tarantino nie byłby sobą, gdyby tej typowej historii nie wystylizował na swój specyficzny sposób. Ten sposób - postmodernistyczny, gdyby chcieć wspominać oceny "Wściekłych psów" i "Pulp Fiction" - który zaprowadził go na hollywoodzki parnas. Dziś postmodernizm wydaje się bardziej kategorią estetyczną niż żywym nurtem kina - czy oznacza to, że Tarantino zatrzymał się w rozwoju? Z pewnością nie. O ile wcześniejsze filmy - te wyreżyserowane przez siebie, jak i te, do których Tarantino użyczył scenariusza - były rodzajem ironiczno-groteskowej transpozycji wątków i tematów hollywoodzkiego thrillera i filmu sensacyjnego, osnutej na modnych w latach 90. wzorcach gatunkowych, o tyle "Kill Bill" w podobnym stylu wkracza w obszar dalekowschodniego kina rozrywkowego - karate, kung-fu, filmu samurajskiego, a nawet mangi i anime. Byłby to więc film dla szczurów wypożyczalni kaset wideo? Nie tylko. Od połowy lat 90., od chwili, kiedy mistrzowie kina hongkońskiego z Johnem Woo na czele zdecydowali się na emigrację do Hollywood, amerykański film sensacyjny coraz mocniej nasiąka wpływami dalekowschodnimi. Przenikliwości Tarantino zawdzięczać należy, że jako odbiorca kina i twórca zafascynowany tym, co najskuteczniej uwodzi widza, potrafił stworzyć niezwykłą syntezę tego nurtu kina. To samo, co 40 prawie lat temu uczynił Sergio Leone z westernem i to samo, czego sam przed 10 laty spróbował z thrillerem. Reszta pozostaje już kwestią technicznej wirtuozerii, którą popisał się reżyser, mając szczególne wsparcie ze strony zwłaszcza operatora Roberta Richardsona i montażystki Sally Menke, oraz żywiołowości grupy aktorów, którzy - jak niegdyś Harvey Keitel i John Travolta - zawierzyli Tarantino. Nie mówiąc, oczywiście, o Umie Thurman, która postać panny młodej nie tylko zagrała, ale i od podstaw wymyśliła.